Korzystając z radosnego przywileju (pewnie już niedługo), jakim jest międzynarodowa książeczka biletowa FIP w końcu października wybrałem się do Belgii i Holandii. Ostatecznie zrealizowany plan odbiegał od początkowych założeń, będąc kompromisem pomiędzy oczekiwaniami uczestników wycieczki, oferty rozkładowej oraz innych czynników. Generalnie wrażenia można podzielić na kolejowe (na całej trasie przejazdu), komunikacyjne (Belgia) i socjologiczne (Holandia). Zaczęło się w piątek po południu od trzywagonowej TLKi 48101 Katowice – Szczecin. Mój Towarzysz Podróży siedział jeszcze wtedy w pracy, gdyż miał jechać Kiepskim już od Wschodniego, dla mnie wygodniej było przesiąść się w Poznaniu. Mój wagon to była azetka, jak radośnie poinformowała kobita, która przyprowadziła skład z grupy postojowej – bez ogrzewania. Nic to, podróż minęła miło, zaliczyłem przy okazji łącznicę z dolnego peronu w Kępnie na Poznań. Najbardziej irytujące było naprzemienne przyśpieszanie i hamowanie pociągu, które skończyło się w Kępnie dopiero. Generalnie napełnienia nie były przytłaczające – jeśli w piątek ze Śląska wyjeżdżają trzy quasi-pełne wagony, to w tygodniu musi być malizna. Przykre, ale prawdziwe. Dziesięciominutowe opóźnienie na starcie zostało zniwelowane gdzieś koło Ostrowa, a od Jarocina pociąg wlókł się niemiłosiernie. W Poznaniu uzupełniłem zapas eurasów i pieczywa, a oczekując na Kiepskiego dostrzegłem czarnego kota spacerującego po torze obok. W końcu husarz wciągnął pociąg (zapowiedzi na Poznaniu – bezcenne) i znalazłem swoje miejsce w sliperecie. Pomysł na aranżację wnętrza dość ciekawy, choć bynajmniej nie luksusowy. Pomału zaczyna być coraz bardziej widoczny upływ czasu, włączone jarzeniówki utrudniają niektórym sen, poza tym towarzystwo było dość hałaśliwe. Jak przez mgłę dotarły do mnie urywki rozmowy na temat opóźnień w Berlinie. Po pewnym czasie obudził nas niemiecki konduktor informując, że pociąg jest trzy godziny opóźniony i żeby nie było tak tragicznie w Amsterdamie kierują go skrótem, dlatego podróżni jadący m.in. do Kolonii powinni się przesiąść na najbliższe ICE w Dortmundzie. W tym momencie szlag trafił absolutnie wszystko, a nie znając wzajemnego układu ICE i Thalysów z Kolonii do Brukseli spodziewałem się najgorszego. Cóż, w końcu ICE dojechaliśmy do Kolonii, gdzie przy okienku z informacją kłębił się tłumek jakichś niedorozwiniętych umysłowo kretynów, nie potrafiących podjąć decyzji, czy do Brukseli chcą jechać taksówką czy czekać na następny pociąg. Ostatecznie nawet nie doczekałem się obsłużenia, pognawszy na RE do Aachen. W biegu zasięgnąłem tylko szybkiego info, że będzie przesiadka na międzynarodowy pociąg osobowy do Belgii… Podróż do Aachen upłynęła na uzupełnianiu snu i kalorii, dzięki czemu plecaki stały się lżejsze. Pokręciliśmy się trochę po mieście (ciekawa sytuacja, na cztery stojące przed dworcem autobusy lokalne tylko jeden miał trasę krajową), po czym udaliśmy się na pociąg. Oczekiwała na nas stareńka belgijska jednostka w liczbie jednej, co powodowało całkiem spore napełnienia składu. Choć układ 3+2 zapewniał, że miejsc nie brakowało, to jednak komfortowo nie było. Choć jednostka pochodziła najpewniej jeszcze z lat sześćdziesiątych lub dalej, to na burcie dumnie widniała liczba 140. Jazda była szybka, trzeba się było przestawić na ruch lewostronny, linia w ogóle ciekawa, po drodze do Liege kilkanaście tuneli. Wreszcie wtoczyliśmy się na IMPONUJĄCY dworzec Liege-Guilemins, gdzie dobre pół godziny na przesiadkę poświęciliśmy na penetrację i focenie dworca. Kolejny pociąg złożony był z charakterystycznych jednostek, które widziane z boku i z oddali wyglądają, jakby jechały same wagony, hihi. Belgowie namiętnie jeżdżą takim taborem do kurortów, rozłączając jednostki w Brugii. My tymczasem jechaliśmy fajną linią przez Huy do Charleroi, jako punktu docelowego. Cały czas jechaliśmy przez tereny przemysłowe, przeplatane ciekawymi górami z eksponowanymi stanowiskami wspinaczkowymi. Pogoda średnio dopisywała… Wreszcie po trzynastej dojechaliśmy do Charleroi, z kilkugodzinnym opóźnieniem w stosunku do pierwotnych założeń. Ale jako że tutejsze „metro” jest zjawiskiem nader ciekawym, z planu wyleciała Antwerpia, a dzionek poświęciliśmy na poznawanie lokalnego kolorytu. Mając trochę odmienną wizję zwiedzania najpierw udaliśmy się na oddany do użytku fragment, po którym nie jeździ żadna linia. Aby się tam dostać pojechaliśmy czymś podobnym do stodwójki na stację Waterloo. I tu nastąpił opad szczęki numer jeden… Stacja Waterloo w Charleroi znajduje się na podziemnym rondzie. No, niby nie do końca, brakuje kilku skrętów, ale i tak robi fantastyczne wrażenie. Widać skrajnię i peron pozostawione na dodatkowy tor, a także dodatkowy, nieużywany wylot kolejnej odnogi kuriozalnego systemu. Z wąziutkiego peronu wyjście prowadzi w dół (trochę jakby sprzecznie z logiką), wszędzie pustki i przeskalowanie infrastruktury. Wyszliśmy na powierzchnię, przeszliśmy jakieś rondo z pomnikiem wesołego tygrysa i udaliśmy się w kierunku, w którym spodziewaliśmy się znaleźć nieużywaną trasę metra. Po kilku minutach w parku doszliśmy do zionącego czernią wylotu tunelu, dokładnie pod naszymi stopami. Wszystko robiło wrażenie jakiejś czarnej komedii – infrastruktura przystosowana do szybkiego ruchu, dokładnie wygrodzona z otoczenia, z DZIAŁAJĄCĄ sygnalizacją, rozwieszoną trakcją i bez jakiegokolwiek ruchu. Tuż za wylotem z tunelu tory się wzajemnie krzyżowały – na dalszej części ruch miał być lewostronny. Następnie musieliśmy porzucić trasę metra, żeby przejść dwupasmówkę, ale szybko znaleźliśmy się dokładnie pod pierwszą stacją. Wrażenie niesamowite, architektura coś a’la dawny dworzec katowicki, długość peronu jak na klasyczne metro, istna gigantomania, hektolitry wylanego betonu, a tymczasem nawet te stodwójkopodobne twory tu nie zajrzały. Czas gonił. Podeszliśmy kawałek i nastąpił czas męskich decyzji. Mój Towarzysz Podróży stwierdził, że przejdzie jeszcze jedną stację tego martwego odcinka (czego potem nie żałował), a ja stwierdziłem, że wolę zaliczyć linię do Anderlues (czego potem nie żałowałem). Uścisk dłoni, informacja o dalszych działaniach, gdybyśmy się rozminęli na dworcu i zdawkowe „w razie czego do-zo w Amsterdamie”. Rzuciłem okiem na plan miasta i skierowałem się pieszo w kierunku odnogi metra prowadzącej do krańca przy parku. Spacerek, nie powiem, bardzo interesujący i pozwalający poznać takie „codzienne” Charleroi, z domkami czynszowymi, warsztatami, zaułkami… Niestety autobusy pouciekały, zresztą i tak trudno mi byłoby się na szybko rozeznać w układzie połączeń, a nie chciałem wylądować na jakiejś walońskiej prowincji. Ostatecznie trzy skręty doprowadziły mnie do właściwego skrzyżowania, tuż nad stacją Parc. Miałem trochę czasu, więc porobiłem zdjęcia okolicy, nawet trafił się gejowski ślub pod pomnikiem Lucky Luke’a z kreskówki. Generalnie Charleroi jest mocno pofałdowane, jak jakiś Wałbrzych, stąd zdarza się, że jedno wejście na stację metra jest płytkie, a drugie – niczym na Batthanyi ter. Z Parc pojechałem na wieś. Dosłownie. Niemal zaraz po opuszczeniu centrum Charleroi nastąpił opad szczęki tak silny, że nie byłem w stanie zamknąć rozdziawionej japy. Zatem po kolei. Linia metra za Beaux-Arts wiedzie naprzemiennie estakadami i tunelami, a tramwajek zatrzymuje się co jakiś czas na monstrualnej wielkości betonowych stacjach, przypominających atomowe bunkry. Jeszcze przez tunelem nr 1 odgałęzia się nowobudowana linia w kierunku północnym – o dziwo chyba coś przy tym będą dłubać, leży świeży tłuczeń. Dalej jest już tylko lepiej. Quasi-102-ki rozwijają bardzo konkretne prędkości jadąc trasą, którą można opisać jako „przez środek Huty Katowice”. Dla wielbicieli industrialnych klimatów po prostu orgazm wielokrotny. Widok ze stacji Providence to istny Magnitogorsk czy może przemysłowe oblicze Bobrka. A tramwajek mknie, mknie, całą grupą estakad przecinając różne kanały i porty rzeczne, a także ruchliwą linię kolejową do Brukseli. Po wyjeździe z Charleroi jedzie się jeszcze długi kawał trasą „metro-styled”, co oznacza np. wypasanie krów przy stacji lub długi tunel pod polem ornym. Kosmos! W końcu od stacji Patria zaczyna się starodawny odcinek tramwajowy. I tu klimat zmienia się diametralnie, w jednej chwili wjeżdżamy do Żychcic czy Ozorkowa! Jednotor wzdłuż drogi, w pewnym momencie odbijamy na nowowybudowany odcinek, bardziej penetrujący miejscowość – choć „na wprost” ciągle są tory, a nad nimi pozostawiono trakcję. W międzyczasie mijamy brusopodobną zajezdnię. Przy krańcówce jest jakiś market, ale wolę focić, a też czasu nie za dużo. Następny tramwaj miał być bezpośrednio na dworzec, co mi wybornie odpowiadało, bo zdążałem na umówioną godzinę na pociąg na północ. Droga powrotna, choć tą samą trasą, nie pozwalała mi zapomnieć, że jestem na jednej z najbardziej niezwykłych sieci komunikacyjnych w Europie. Natomiast szczęśliwie drogą smsową dogadaliśmy się, że jedziemy godzinę później. Fajnie się złożyło, udało się rozbudować plan zaliczania. Ale wróćmy do pokonywanej trasy – jedną z zagadek było dla mnie to, w jaki sposób tramwaj będzie zmieniał kierunek jazdy. Wjazd na Beaux-Arts jest ten sam od Anderlueas i od końcówki przy dworcu. Myślałem, że będzie prosta zmiana czoła, a tu siurpris!, ciach i tramwajek wjeżdża na boczny tor, objeżdża całą stację, robi zwrot o 180 stopni i ustawia się we właściwym kierunku! W związku z wydłużeniem pobytu w Charleroi (kosztem jakichś mglistych przyszłych wrażeń) z Beaux-Arts pojechałem jeszcze zaliczyć końcówkę do Gilly. Niby nic, ale jednak rarytaśne okazało się oglądanie wylotu nieużywanej trasy, którą wcześniej oglądaliśmy z zewnątrz (dodatkowo stała tam jakaś lokomotywa), a także objazd całego podziemnego rondka pod Waterloo. Na linii do Gilly zaraz za Waterloo tory się krzyżują i jedzie się lewym torem – po co, na co, dziwowisko istne. Do Gilly jechałem jednostką bez wyświetlaczy i gdzieś w środku była jakaś stara informacja o jakiejś linii 57… Na końcówce świetnie widać wylot na dalszą, oddaną do użytku, choć oczywiście nieeksploatowaną linię metro-styled i jakieś solidne bloki w oddali, mogące generować znaczne przewozy. Z Gilly postanowiłem pokombinować, pojechałem zaś na Parc i stamtąd pieszo do dworca. Dzięki temu mogłem zobaczyć postęp w domykaniu śródmiejskiego okręgu, choć całości nie przeszedłem, skusiwszy się na przejazd jakąś TECową renówką. Na zakończenie pobytu w Charleroi trafiłem do taniej jadłodajni w postaci sieciowego marketu, gdzie jakaś bananowa młodzież pomyliła mnie z jakimś Francuzem z tivi. Po chwili żegnaliśmy kosmiczną nastawnię dysponującą Charleroi Sud w pięknie zestawionym składzie ośmiu pięter w kierunku Antwerpii. Atrakcji komunikacyjnych byłoby „no to na tyle”… Wysiedliśmy na dworcu centralnym w Brukseli, skąd mając kilkadziesiąt minut postanowiliśmy znaleźć rynek. Udało się, fotki porobione i w dalszą podróż do Amsterdamu. Tym razem skład był zestawiony z całego sznura holenderskich wagonów o charakterystycznych kątach na burtach. Ludzi było dość sporo, ale udawaliśmy, że śpimy, więc nikt nas nie zaczepiał. Co ciekawe, obsługa na całej trasie zapewniania wspólnie przez SNCB i NS. Po dojeździe do Ams ruszyliśmy do dzielnicy czerwonych latarni. Miejsce może dla niektórych ciekawe i konieczne do „zaliczenia”, na mnie zrobiło mieszane wrażenia. Laski generalnie raczej zniechęcające niż zachęcające, sama otoczka jak dla mnie obleśna, w każdym bądź razie ostatecznie skusiłem się na… frytki. Po wizycie w sektorze rozpusty trzeba było jakoś zabić noc. W Holandii, co jest w ogóle jakimś kosmosem, między Amsterdamem a Rotterdamem pociągi jeżdżą 24 h na dobę. Ciekawi, co się dzieje w noc zmiany czasu (tak trafiliśmy) dowiedzieliśmy się, że na tę jedną noc ekspediowany jest dodatkowy pociąg, bo nie może być godzinnej przerwy. Czad. W każdym razie jeszcze wieczorem trafiliśmy na pociąg jadący trasą przez Haarlem, więc zaliczyliśmy dodatkowe kilometry i przejazd śmiesznym piętrusem, gdzie w jednym wagonie parter przerobiono na sekcję napędową. Później był już tylko wahadłowiec do Rotterdamu (napełnienia solidne, o trzeciej trzeba było siedzieć na schodkach) i trochę zabitego czasu na lotnisku. Po Rotterdamie też pochodziliśmy nocą, choć nie bez zaczepek, to jednak było w miarę bezpiecznie. Architektoniczny brutalizm uzupełniony fajnym hotelem imitującym kapitanat portu. Rankiem zawinęliśmy jeszcze do stolicy, w oknach burdeli jeszcze się gdzieniegdzie świeciło, potem drobne zakupy prowiantu i w drogę do Berlina. W niemieckim IC spało się wybornie, za Hilwersum pamiętam tylko trzy pobudki (2 x konduktorzy + 1 raz pogranicznicy pytający o zielsko i tabsy) aż do Stendal pod Magdeburgiem. Posiadając cenną informację o składzie żywieniowym na berlińskim hbf (thx, butthead) nie mieliśmy problemu z prowiantem. Większym problemem był BWE, który dostał godzinę w plecy na starcie dla zapewnienia skomunikowań. W Warszawie zameldował się dziesięć po północy i dzięki uprzejmości ZTM byłem na Mokotowie szybciej niż paniusia z BWE zamawiająca taksę na Centralny. To się nazywa dobra komunikacja! Rano prozaicznie, metro + tramwaj na centralny, teelka rybnicka i do Teściów na jedzonko. Reasumując wrażenia komunikacyjne z Charleroi – nie widziałem w życiu czegoś bardziej niesamowitego. Prędkości super, a tabor mizerny. Inwestycje ogromne, a przewozy znikome. Na wzniesieniach stacje na estakadach, zaraz za nimi strome zjazdy do podziemnych stacji w nieckach. Mając na uwadze, że jednak tam coś robią z tym systemem warto się wybrać do Charleroi, póki jest to w takim radosnym, rozwalonym stanie. Dobówka TECu – 7 Euro. Innych wydatków nie odnotowałem.
|