Teraz jest Pn 9.12.2024, 18:02

Strefa czasowa: UTC + 1




Utwórz nowy wątek Odpowiedz w wątku  [ Posty: 1 ] 
Autor Wiadomość
 Post Tytuł: Mój pierwszy raz - Krym
Napisane: Cz 9.08.2012, 13:14 

Dołączył(a): Wt 7.08.2012, 14:17
Posty: 7
Ukraina „od zawsze” stanowiła ciemną plamę na mojej prywatnej mapie krajów, które odwiedziłem i w których przypatrywałem się funkcjonowaniu komunikacji zbiorowej. W końcu, dzięki koledze aso, nadarzyła się okazja do wyjazdu za naszą wschodnią granicę. Być może dla niektórych ten opis będzie nudny i właściwie nie wniesie nic nowego, jednak postanowiliśmy kontynuować dobrą tradycję pisania relacji z wyjazdów.

Dzień 0
(w agencji jednego z ubezpieczycieli)
- czy planuje pan uprawiać sporty ekstremalne na Ukrainie?
- droga pani, sam wyjazd do tego kraju jest dla mnie sportem ekstremalnym…

Dzień 1
Ekstremalny, jak dla mnie, wyjazd, rozpoczął się na katowickim lotnisku Pyrzowice. Korzystając z oferty Wizzair Ukraina, odpowiednio wcześniej wykupiliśmy bilety, by za jedyne 150zł móc szybko dostać się do kijowskiego portu lotniczego „Żuliany”. Warto przy tym zaznaczyć, że Wizzair Ukraina dopuszcza możliwość przewozu bagażu rejestrowanego w cenie biletu (a nie tylko bagażu podręcznego o określonych gabarytach). Nad przebiegiem lotu nie ma się co zbytnio rozwodzić, warto jednak przytoczyć fragment rozmowy przy podejściu do lądowania:
ja: eee…ale ta Ukraina nie wygląda nawet tak źle
aso (spokojnym głosem): no, z tej wysokości – nie.

Po wylądowaniu na Żulianach i przestawieniu zegarków o godzinę do przodu, zostaliśmy przetransportowani do nowo wybudowanego terminalu, który przypomina standardem obsługi porty zachodnioeuropejskie (natomiast powierzchnią przypomina większy supermarket). Pierwsza uwaga mojego przewodnika po wylądowaniu: pamiętaj, ten kto porusza się tutaj zgodnie z przepisami ruchu drogowego od razu zdradza się jako obcokrajowiec. Początkowo tę uwagę przyjąłem z przymrużeniem oka, jednak szybko zorientowałem się, że aso miał rację. Równie dobrze przepisy o ruchu drogowym mogłyby nie istnieć, nie mówiąc o ograniczeniach prędkości.
Aby móc powrócić z Krymu, musieliśmy kupić bilety z ponadtygodniowym wyprzedzeniem. W tym celu udaliśmy się do kas na dworcu głównym. Nie zdążyłem dojść do siebie po przejściu przez główny hall dworca, gdzie tłumy Ukraińców, Rosjan i innych wschodnioeuropejskich nacji koczowały w oczekiwaniu na swój pociąg, kiedy aso już swobodnie rozmawiał z kasjerką i kupował bilety. Minutę później byłem całkowicie zaskoczony – okazało się bowiem, że tyle czasu potrzebował mój przewodnik na zakup biletów powrotnych: z Eupatorii przez Dniepropietrowsk i Lwów. Mój szok i zagubienie wzrastało z każdą minutą pobytu. W tym celu, przed podróżą plackartą (wagon z miejscami do leżenia), porządnie się znieczuliłem napojami wyskokowymi. Kiedy już było mi w zasadzie wszystko jedno czym, gdzie i za ile godzin dojadę do celu, zajęliśmy miejsca w plackarcie. Zasypiając na górnej pryczy myślałem, że gdy się obudzę to wszystko się skończy i obudzę się we własnym łóżku… Lecz to był dopiero początek wrażeń…

Dzień 2
(ze skeczu Grzegorza Halamy)
„budzę się rano – patrzę - ja pierdziu! a tu stepy akermańskie!”
ja: może otworzę okno?
aso: żeby było nam jeszcze goręcej?
Zastanawiałem się, czy prawdą jest że na stacjach pośrednich pociągu dalekobieżnego (w tym przypadku Kijów – Symferopol, 18 wagonów pasażerskich) lokalni mieszkańcy przychodzą na stację i oferują produkty nie tylko spożywcze. Okazało się to jak najbardziej prawdą, ku mojemu zdziwieniu można było kupić dosłownie wszystko: od chłodnej wody mineralnej przez różnego rodzaju owoce po ubrania, a nawet pluszowe zabawki. Z każdą chwilą zastanawiałem się, co jeszcze mnie zaskoczy. Kiedy raptem po 15 godzinach od wyjazdu z Kijowa, dotarliśmy do Symferopola, poczułem się jak w środku akcji filmu kina bollywodzkiego. Takie obrazki oglądałem do tej pory tylko w telewizji. Absolutnie wszyscy gdzieś się ruszali, wszyscy razem coś mówili, wytwarzając przy tym niespotykany hałas. Chciałbym w tym miejscu porównać tę sytuację do jakiejś polskiej stacji, ale jest to nieporównywalnie większy zamęt i (jak się okazało pozorny) chaos. Aso jako rasowy wojażer po wschodnich terenach, od razu przywitał się z kobietą u której dzięki swoim szerokim znajomościom mieliśmy zapewnione noclegi. Sprawiał wrażenie, jakby przyjazd do zatłoczonego Symferopola był czymś absolutnie normalnym i naturalnym, ja natomiast szukałem swojej szczęki i bezskutecznie próbowałem nadążyć myślami za tym wszystkim, co się działo. Tymczasem mój przewodnik wiedział już wszystko: czym dojechać, gdzie wsiąść, jak kupić bilet, a przede wszystkim perfekcyjnie rozmawiał z miejscowymi – gasząc niekiedy zapędy wszechobecnych naganiaczy, którzy czekają na frajerów, oferując im przejazd taksówką po cenie niekiedy czterokrotnie wyższej od rzeczywistej wartości przejazdu.
Alkohol już dawno wyparował, więc bez znieczulenia byłem zmuszony wpakować się do trolejbusu typu Škoda, który do tej pory kojarzyłem tylko z jakichś eksponatów muzealnych zajezdni trolejbusowych państw zachodniej Europy. Po 40 minutach jazdy (ciekawostka: w Symferopolu jest nie jedna, a właściwie dwie równoległe sieci trolejbusowe tak skonstruowane, że trolejbusy międzymiastowe mogą wyprzedzać linie miejskie) dotarliśmy do wioski, która przez tydzień stała się naszą bazą noclegową.
Mieszkańcy wioski niestety nie poznali czym jest asfalt, bowiem wszystkie drogi były gruntowe z mniejszą lub większą ilością dziur. Po dwudziestokilkuminutowym spacerku dotarliśmy do domku na zboczu góry, który przypominał leśniczówkę. W środku czekała na nas znajoma rodzina i wtedy czułem się już jak jakiś członek mafii: domek na uboczu, z dala od miasta, dookoła słychać jedynie język rosyjski, tylko ja, cholera, nic nie rozumiem…
Obiad i w drogę, do Ałuszty…po drodze, mijając jakiś parking rzucam hasło: „o, aso, patrz – skład złomu”, na co aso znów ze swoim stoickim spokojem odpowiedział, że to zajezdnia autobusów turystycznych…tradycyjnie już, gdy nie ogarniałem tego co się wokół mnie dzieje – należało się znieczulić. Tym razem napój zawierał ostrzeżenie o zawartości alkoholu NIE MNIEJ NIŻ 5% - czyli ile było naprawdę – tego sam producent chyba nie wie…
Powrót nie obył się bez atrakcji – podczas podjazdu na przełęcz zepsuła się marszrutka, a wszyscy pasażerowie przesiedli się do naszego trolejbusu. Podczas gdy napełnienie wynosiło ponad 100% (trolejbus był dosłownie nabity pod sufit), musieliśmy przedostać się do kierowcy, by oznajmić mu chęć wysiadania na przystanku na żądanie. Zresztą, przystanki to kwestia umowna – gdzie kierowca się zatrzyma, tam będzie przystanek. W związku z pracami drogowymi, jeden pas ruchu był zamknięty – kierowca więc odpinał się od sieci i siłą rozpędu zjeżdżał w dół. W końcu trzeba sobie jakoś radzić. W międzyczasie udało nam się przecisnąć do przodu, gdzie starsza babuszka rzuciła:
- no ale wysiadajcie już!
na co aso spokojnym głosem:
- niech się chociaż zatrzyma!

Dzień 3
Do Jałty z Symferopola prowadzi najdłuższa na świecie linia trolejbusowa licząca łącznie 86 kilometrów. Czas przejazdu to około 2,5 godziny, a sama trasa dwukrotnie trafiła do księgi rekordów Guinessa. Po raz pierwszy, gdy ją zbudowano – właśnie ze względu na pierwsze miejsce w kategorii długości linii oraz po raz drugi w 2009 roku – w kategorii najstarszy jeżdżący tabor. Bilety na trolejbus można kupić w przedsprzedaży (!) lub na bieżąco – z miejscówką (!!). W przypadku, gdy brakuje miejsc na przystanku początkowym, pasażerowie są zobowiązani do zakupu biletu na następny trolejbus, który w okresie wakacyjnym kursuje z częstotliwością co 7-8 minut (!!!). Ponadto w razie potrzeby uruchamiane są dodatkowe kursy. Kiedy się tego wszystkiego dowiedziałem, długo dochodziłem do siebie siedząc w dwudziestokilkuletniej Skodzie, która notabene była moim rówieśnikiem. Po osiągnięciu przełęczy (752 m.n.p.m) trasa wiedzie serpentynami do Ałuszty, skąd również pofałdowanym terenem prowadzi do Jałty. Sam kurort jest na moje oko mocno przereklamowany – nic, oprócz trolejbusów Škoda Tr9 i bardziej nowoczesnych pojazdów typu Bogdan, nie przyciągnęło specjalnie mojej uwagi. No, może poza dworcową toaletą – dla ludzi pragnących mocnych wrażeń i mających pojemne płuca.

Dzień 4
Zacząłem się przyzwyczajać do rzeczywistości, aby jako tako się po niej poruszać i z nią pogodzić potrzebuję coraz mniej promili w organizmie, co więcej – tego dnia po raz pierwszy samotnie poruszałem się po Symferopolu. Moim zadaniem było dotarcie do wyznaczonego celu oraz zakup biletu w trolejbusie. Magiczne słowo na dzień 4: adin (jeden). Wypowiadając to hasło w dowolnym środku komunikacji miejskiej do kierowcy tudzież konduktora czułem się jak Ali Baba, otwierający jaskinię pełną nieprzebranych skarbów. Dzięki temu słowu i zazwyczaj za 1,5 hrywny (60 groszy)można otrzymać ważny bilet na przejazd.
Sukcesem zakończyła się operacja samotnej jazdy przez Symferopol i od południa, wspólnie z aso kontynuowaliśmy zwiedzanie i fotografowanie lokalnej komunikacji miejskiej. Podstawą taborową są leciwe Škody, których rówieśnicy jeżdżą np. jako pojazdy zabytkowe w Ostrawie i kilka bardziej nowoczesnych pojazdów marki „Bogdan”.

Dzień 5
Myślałem do tej pory podczas wyjazdu, że jest coraz mniej rzeczy, które mogą mnie zaskoczyć. Ten, oraz kolejne dni pokazały jednak, że każdy dzień na wschodniej wycieczce z aso jest pełen niespodziewanych atrakcji. Pierwszą z nich był niewątpliwie przejazd lokalnym pociągiem do Eupatorii, oddalonej od Symferopola o ok. 70 kilometrów. W okresie wakacyjnym na tej trasie uruchamiane są dodatkowe pociągi. Jeżeliby szukać polskiego odpowiednika to myślę, że najlepiej napisać o linii Gdynia – Hel. Z tym, że polska wersja dostarcza mniej egzotycznych wrażeń i co więcej, nie jest obsługiwana elektrycznym zespołem trakcyjnym zdolnym pomieścić ok. tysiąca osób (nie licząc miejsc stojących). Dwa, może trzy przystanki za stacją początkową w pociągu brakowało miejsc siedzących. Dla uświadomienia: ponad tysiąc Ukraińców sunęło nad Morze Czarne, często na jednodniowy wypoczynek (sądząc po ilości bagażu). Tymczasem w pociągu handel trwał w najlepsze. Zachęty do zakupu produktów wszelkiej maści nie powstydziłby się telewizyjny program „Telemarket”, tyle że w pociągu do Eupatorii wszystko działo się na żywo…w subiektywnym rankingu na najdziwniejszy występ trzecie miejsce przyznałem pani oferującej ręczniki plażowe, drugie miejsce dla kobiety – chodzącej pasmanterii a pierwsze, bezapelacyjnie, dla duetu grającego na gitarze elektrycznej (oczywiście z piecykiem!) i akordeonie. (-> dla chętnych nagrania z występu w formie mp3 dostępne przez priv). Przed tym występem padł jeden z kultowych dialogów wyjazdu:
Aso: odwróć się…
Ja: nie, to ty się odwróć…

Sieć tramwajowa w Eupatorii oczywiście zawiera lokalne atrakcje w postaci sezonowego (!) oraz reliktowego (dwuwagonowa Gotha z lat 50 ubiegłego wieku) tramwaju dowożącego ludzi z centrum na plażę. Po nacieszeniu oka i obiektywu reliktem przeszłości, który prawdopodobnie nawet w Niemczech nie jeździ już jako wagon zabytkowy, aso przygotował mi kolejną niespodziankę. Zapakowaliśmy się do marszrutki (zrozumiałem wtedy, dlaczego hasłem reklamowym tego środku transportu jest: „30 minut strachu i już na miejscu”) i, na szczęście bez uszerbku na zdrowiu, wysiedliśmy na jakiejś zapadłej wsi. Po przywitaniu się z lokalnym stadem krów, kóz, kur oraz innymi zwierzętami hodowlanymi, udaliśmy się w nieznanym kierunku (dobrze, że chociaż mój przewodnik wiedział, dokąd iść). Po kilkunastu minutach marszu moim oczom ukazała się…linia tramwajowa. Długo wychodziłem z szoku, widząc na zapadłej wsi jednotorową linię sezonową obsługiwaną przez dwa wagony Gotha. Okazało się, że oglądamy tramwaj w Mołocznem – linię, która ma tylko 2 przystanki (początkowy i końcowy) a jej długość to ok. 1,5 kilometra. Wspomniana linia prowadzi z lokalnego sanatorium na plażę, a wagony wiekiem zbliżone są do wieku pensjonariuszy (odpowiednio 54 i 52 lata).
Jakby tego było mało, w drodze po ciekawe ujęcia tramwaju, spacerowaliśmy po wyschniętym jeziorze. Przynajmniej na takie wyglądało, bowiem w całości takie nie było…kiedy już zdołałem się wygrzebać z bagna zgniłych roślin i uspokoić aso, który dostał ataku niepohamowanego śmiechu, udałem się na czyszczenie mocno zabrudzonych sandałów. Po zakończonej sukcesem operacji, skorzystaliśmy z okazji przejechania się tym tramwajem, w którym oczywiście był konduktor a frekwencja wynosiła ok. 70%... Jak się później dowiedzieliśmy, te błota są lecznicze, ale jakoś ich zapach mało mnie przekonuje.
Aso miał w zwyczaju nie mówić wszystkiego, co mnie jeszcze czeka. Nieświadom więc niczego wsiedliśmy do marszrutki powrotnej do Eupatorii skąd, jak sądziłem, pociągiem wrócimy do Symferopola. O, nierozumny! Tym razem atrakcją na koniec dnia był przejazd marszrutką do Symferopola…i to były 2 godziny strachu…kiedy kierowca zaczął wyprzedzać kolumnę samochodów już nie „na trzeciego” czy nawet „piątego”, stwierdziłem że jak umrzeć to lepiej we śnie. Kiedy się obudziłem, na szczęście nie były to bramy strzeżone przez św. Piotra, lecz mijaliśmy tabliczkę z nazwą „Symferopol”.

Dzień 6
Dzień upłynął pod znakiem deszczu i niepogody…

Dzień 7
W końcu przyzwyczaiłem się do zmiany czasu i wstawanie o 5 (czyli o 4 czasu polskiego) przestało być dla mnie codziennym horrorem. Wczesna godzina pobudki była dobra ze względu na to, że nie traciliśmy zbyt wiele dnia i mogliśmy więcej zwiedzić. Udaliśmy się więc do Sewastopola, miasta które chyba najbardziej ze wszystkich dotąd przeze mnie spotkanych, przypominało o istnieniu Związku Radzieckiego. Przez długi okres czasu miasto to było dostępne jedynie dla rosyjskich żołnierzy i ich rodzin. Stacjonuje tam flota czarnomorska, a strategiczne obiekty takie jak wiadukty i tunele kolejowe są strzeżone przez uzbrojonych żołnierzy z psami.
Po ukończeniu II wojny Sewastopol stał się nie tylko główną bazą floty wojennej, ale i największą tajemnicą ZSRR - miastem zamkniętym. W tym okresie w okolicznych górach powstawały groty, gdzie rozmieszczone zostały tajne bazy wojenne, fabryki oraz magazyny głowic jądrowych. Na ulicach z łatwością można dostrzec rosyjskie flagi, nie bez powodu zatem spacerując po tym mieście w głowie cały czas dźwięczał mi hymn Rosji...
Dojazd do Sewastopola nie odbył się bez atrakcji – wsiedliśmy w marszrutkę zasilaną gazem. Nie byłoby może w tym nawet nic dziwnego, gdyby nie fakt, że butle z gazem umieszczone były na dachu (niczym nie zakryte), a przewody zasilające były poprowadzone jakimś domowym sposobem, któremu wolałem się nie przyglądać.
ja: wiesz co, aso, jakoś bezpieczniej się czuję widząc w tym pojeździe święte obrazki
aso: to po to, żebyś mógł wejść do św. Piotra bez kolejki…
Po półgodzinnej jeździe, w czasie której (nie wiedzieć dlaczego) czuć było gazem, w Bachczysaraj przesiedliśmy się na bardziej cywilizowaną marszrut zasilaną benzyną. Doświadczenie nauczyło mnie, żeby lepiej nie zaglądać pod pojazd i nie przyglądać się jak wygląda „ulepszone” podwozie. Lepiej czasami żyć w nieświadomości. W Sewastopolu, aso jak zwykle zachowywał się, jakby był u siebie – szybko dotarliśmy na bardzo fotogeniczny teren, skąd można było fotografować komunikację zbiorową w ciekawym plenerze. Nie odbyło się również bez zwiedzania miasta. Warto tutaj zaznaczyć, że w czasie tego wyjazdu nie brakowało niczego: świetnej organizacji, dobrze przemyślanych miejsc do fotografowania oraz czasu na zwiedzanie miasta nie zawsze związane z przyglądaniem się lokalnej komunikacji zbiorowej.
Powrót z Sewastopola – pociągiem. Sprzedaż wody mineralnej, lodów i pierogów już niestety nie robił na mnie takiego wrażenia, w końcu zacząłem się przyzwyczajać do zastanej rzeczywistości. Początkowo ciekawa trasa z licznymi tunelami (na odcinku Sewastopol – Inkerman), później już bardziej równinnie. Jako ciekawostkę dodam, że jako obiekty strategiczne nie są one zaznaczane na niektórych mapach.

Dzień 8 oraz 9
Rozkręcam się. Ponownie jadę (sam) do Bachczysaraj by zwiedzić słynny pałac chanów oraz skalne miasto. Sam się dziwię swojej odwadze samotnej jazdy po kraju, w którym powoli zaczynam rozumieć co jest napisane na ulicach (rozróżniam literki cyrylicy), lecz nadal nie rozumiem co mówią do mnie lokalni mieszkańcy. Zwroty-klucze, dzięki którym unikałem kłopotów to „ja nie gawarju” oraz „ja nie znaju”. Chwalić się wyczynami dnia dziewiątego nie ma sensu, napiszę tylko, że warto w góry krymskie wziąć jednak lepsze obuwie aniżeli sandały…

Aso w tym czasie postanowił po raz kolejny odwiedzić muzeum krymskiego transportu elektrycznego, zlokalizowane w zajezdni trolejbusowej w Symferopolu. Po powrocie zapodał krótką historię i co-nieco faktów. Międzymiastowa linia trolejbusowa między Symferopolem a Ałusztą została oddana do eksploatacji 6 listopada 1959 roku. Powstała z inicjatywy towarzysza Chruszczowa. Wraz z przebudową drogi prowadzącej do Ałuszty, inwestycję wykonana w rekordowym czasie – 11 miesięcy. Drugi etap, czyli odcinek między Ałusztą a Jałtą został oddany do użytku 25 lipca 1961 roku. Do eksploatacji po testach wprowadzono od razu Skody 8Tr, a potem 9Tr i 14 Tr, wreszcie 2 lata temu zakupiono Bogdany. Wybór czeskich produktów na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych był jak najbardziej uzasadniony - radziecki tabor nie radził sobie technicznie na stromym podjeździe od Ałuszty do przełęczy Angarskiej. Jest to trudny podjazd, z którym do dziś nie radzą sobie niektóre wydawałoby się nowoczesne autobusy – stoją na poboczach i chłodzą latem silniki. Na odcinku około 10 km następuje zmiana wysokości względnej o ponad 700 metrów. Dworzec trolejbusowy w Ałuszcie położony jest niewiele powyżej poziomu morza, a przełęcz ma wysokość 753 m n.p.m. W czasach swojej świetności w jednym kierunku wykonywanych około 280 kursów w jedną stronę, co oznacza, ze trolejbus jeździł co około 3 minuty. Kierowcy mieli obowiązek utrzymać na trasie odległość… 300 metrów od swojego poprzednika. Krymski trolejbus dwa razy trafił do Księgi Rekordów Guinnessa – raz za najdłuższą linię, a drugi raz… za najstarszy tabor.

Dzień 10
Rozpoczynamy powrót – z Symferopola przez Eupatorię, Dniepropietrowsk i Lwów. Plan zakładał wyjazd w sobotę i powrót do Polski „już” we wtorek. W Eupatorii dokończyliśmy fotografowanie brakującego taboru, zwracając szczególną uwagę na miejską linię nr 2, na której jeżdżą wyłącznie poniemieckie Gothy, a wczesnym wieczorem ruszyliśmy w ośmiogodzinną podróż plackartą do Dniepropietrowska.

Dzień 11
Po przyjeździe do Dniepropietrowska szybko przypomniałem sobie piosenkę Elektrycznych Gitar „Głowy Lenina”, ponieważ oczywiście na placu przed dworcem górował wszechobecny towarzysz…Wczesnym rankiem rozpoczęliśmy fotografowanie niemieckich używek z Drezna. Lokalni mechanicy najwidoczniej stwierdzili, że skoro pudła i elektryka są dobre to wystarczy zmienić wózki (na szerszy rozstaw szyn) i będzie jeździć…i jeździ – tabor poniemiecki. Tego dnia nie brakowało również atrakcji. Udaliśmy się w kierunku zakładów przemysłowych, gdzie motywy do fotografowania przypominały krakowską Nową Hutę. Po krótkim czasie zatrzymała nas ukraińska milicja żądając wyjaśnień kim jesteśmy, co robimy… po przeszukaniu plecaków oraz obejrzeniu przez milicjantów zdjęć na naszych aparatach, milicjantka zwróciła aso uwagę na to, że często bywa na Ukrainie. Jego szybkie, spokojne wyjaśnienia sprawiło, że milicjantka została totalnie zgaszona i nie odezwała się już ani słowem. Po krótkich wyjaśnieniach i ustaleniu, że jesteśmy „czyści”, zostaliśmy puszczeni z życzliwym pozdrowieniem i życzeniami szczęśliwego powrotu do kraju. Na koniec dnia aso przygotował kolejną atrakcję: typowy ukraiński obiad w jednej z restauracji klasy średniej („Puzata chata”, z tradycyjną ukraińską kuchnią), gdzie w przeliczeniu za 16PLN najedliśmy się porządnie przed osiemnastogodzinną podróżą plackartą do Lwowa.
Z Dniepropietrowska do Lwowa, w sezonie, wieczorne pociągi kursują w odstępie kilkunastu minut, co sprawia, że do stacji docelowej dojeżdża w przeciągu kilkunastu minut około 60 wagonów pasażerskich czyli jakieś 2,5 tysiąca pasażerów…

Dzień 12
We Lwowie byliśmy krótko po godzinie 13tej i mieliśmy czas do 19tej, kiedy to ostatnią marszrutką mogliśmy dojechać do granicy ukraińsko-polskiej. Ten czas ja spędziłem na szybkim zwiedzaniu miasta, aso natomiast zajął się fotografowaniem lokalnego taboru i zniknął gdzieś na obrzeżach miasta. Czas na przejściu granicznym w Medyce (jedyne przejście polsko-ukraińskie na którym dopuszczony jest ruch pieszych) paradoksalnie minął bardzo szybko (po 21szej ruch mrówek był już mniejszy), a ja i tak czułem się jak czarna owca. Byliśmy jedynymi turystami z walizkami wśród około setki mrówek. Na szczęście Ukraińcy byli przyjaźnie nastawieni i puszczali nas w kolejce, abyśmy mogli zdążyć na ostatni autobus z Medyki do Przemyśla. Jazda polskim autobusem po polskich drogach nasuwa tylko jeden wniosek: największa bieda w Polsce to na Ukrainie szczyt luksusu… Po zwiedzeniu Ukrainy w odwrotnej kolejności (najpierw Krym, potem Lwów) oboje odnieśliśmy wrażenie, że jednak ten Lwów to taki bardziej europejski się zrobił i zasadniczo mocno odróżnia się na tle pozostałych miast dużych miast ukraińskich. Jakiś taki czysty, schludny, zadbany… Idealne miasto dla tych, co chcieli by zobaczyć co-nieco Ukrainy, a nie mają odwagi zapuszczać się dalej.

Dzień 13
TLK „Wołodyjowski” wyjeżdżający o 2:15 z Przemyśla podwójnie mnie zaskoczył: wysoką frekwencją już na stacji początkowej oraz dwoma zdeklasowanymi wagonami klasy pierwszej, dzięki którym ośmiogodzinna podróż na Śląsk minęła bardzo wygodnie. Aso zdecydował się wysiąść w Krakowie i stamtąd marszrutkami…wróć…busikami, przez Olkusz dostać się do Zagłębia. 60 minut przed moim planowym przyjazdem do stacji docelowej dostałem od niego SMSa, że już dotarł do domu… PKP PLK – jedyny operator dający najwięcej darmowych minut…
Podsumowując, dla osoby przyzwyczajonej do zachodnioeuropejskich standardów, wyjazd za wschodnią granicę z pewnością może być małym szokiem. To jest zupełnie inny świat… Z tej sytuacji są trzy wyjścia:
a) nie pojadę tam nigdy więcej
b) było super, chcę tam jeszcze wracać
c) wrócę tam jeszcze, ale muszę być na to mentalnie i choć trochę lepiej językowo przygotowany.
Moją odpowiedzią jest c) – warto wrócić na Ukrainę, by docenić to, co mamy w Polsce i móc przestać narzekać na pewne niedoskonałości, dotyczące nie tylko komunikacji zbiorowej lecz także codziennego życia. Chciałoby się na koniec zacytować Kazika: „hej, hej, hej…inni mają jeszcze gorzej”.
Szczerze polecam również wycieczki z aso, właściwie chyba już starym wyjadaczem Wschodu, który okazał się bardzo dobrym organizatorem, przygotowanym merytorycznie i w dodatku bardzo dobrze znającym język rosyjski oraz miejscowe zwyczaje, niezbędne w codziennych kontaktach. Nie było zasadniczo sytuacji, która by go jakoś specjalnie zaskakiwała. Właściwie to miałem cały czas nieodparte wrażenie, że on się tam czuje jak u siebie, a to ja jestem ten „obcy”.


Na górę strony
 Zobacz profil  
Cytuj  
Wyświetl posty nie starsze niż:  Sortuj wg  
Utwórz nowy wątek Odpowiedz w wątku  [ Posty: 1 ] 

Strefa czasowa: UTC + 1


Kto przegląda forum

Użytkownicy przeglądający ten dział: Brak zidentyfikowanych użytkowników i 1 gość


Nie możesz rozpoczynać nowych wątków
Nie możesz odpowiadać w wątkach
Nie możesz edytować swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów

Szukaj:
Skocz do:  

© WPK − Forum oparte na silniku phpBB z wykorzystaniem tłumaczenia phpBB3.PLPolityka prywatności